Zajedwabista baza pod makijaż, White Magic Dermacol!

29 września 2020

 
Dzień dobry! Jak tam się trzymacie? Mam nadzieję, że jesienna chandra Was nie dobija i wszystko jest super, ekstra fajnie! Nie dajcie się tej jesiennej aurze, uśmiech, głowa do góry i do przodu! Tym bardziej, że ta jesień i tak jest piękna! Więc ja się cieszę, standardowo - jak zawsze.
A dzisiaj na tapet wjeżdża baza! I to nie byle jaka baza, bo baza pod makijaż od marki Dermacol, którą ja uwielbiam i w końcu zużyłam moją starą bazę (którą miałam pewnie nawet z kilka lat) i przyszedł czas na używanie czegoś nowego. No i poszło! I już Wam daję znać, jak ta baza się sprawuje.


Dermacol, White Magic Blurring
aktywna baza podkładowa


Baza daje natychmiastowy efekt, który w mgnieniu oka nadaje cerze idealny wygląd. Dzięki składnikom aktywnym widocznie redukuje i zmiękcza rysy twarzy oraz zmarszczki, a także zapobiega ich powstawaniu. Jest to bezpieczna alternatywa dla radykalnych metod. Zmarszczki będą wypełnione substancją czynną zawartą w bazie. Doskonale przygotuje skórę do makijażu , wypełni pory, wygładzi zmarszczki, a także przedłuży trwałość makijażu, a efekt jest długotrwały. Efekt podobny jak po zastosowaniu botulotoksyny.

Skład: Aqua, Cyclopentasiloxane, Silica, DImethicone Crosspolymer, PEG-100 Stearate, Cetearyl Alcohol, Glyceryl Stearate, Hydrogenated Polyisobutene, Glycerin, Alcohol, Acmella Oleracea Extract, Tocopherol, Sodium Polyacrylate, Hydrogenated Polydecene, Trideceth-6, Methicone, Disodium EDTA, Sodium Hydroxide, Lactic Acid, Phenoxyethanol, Ethylhexylglycerin, Parfum, Cl 77891, Cl 77491.

Sposób użycia: należy nałożyć zawsze przed nałożeniem makijażu, po zastosowaniu kremu na dzień.


Jeśli chodzi o bazy to nie używam ich co makijaż, bo nie czuję ani nie widzę takiej potrzeby. Ale zawsze baza musi się u mnie pojawić pod makijażem na jakieś wesele, imprezę czy dłuższe i większe wyjście, gdzie zależy mi na tym aby ten makijaż trzymał się dłużej. Dlatego też jedną bazę używam bardzo długo, kilka/kilkanaście miesięcy, jak nie dłużej. No, ale to tak słowem wstępu - przechodzimy do konkretów. 

Opakowanie bazy jest w tym przypadku identyczne, jak podkładu Longwear Cover. Dla mnie w sumie spoko, ładne, estetyczne, fajne i wygodne w używaniu. CO prawda nie zobaczymy zużycia, ale to nie przeszkadza jakoś bardzo. Najważniejsze, że baza ma pompkę, której ja jestem największą fanką. Fajnie dozuje bazę, chociaż dla mnie jest to trochę za mała ilość.
Baza ma kolor biały, ale w żaden sposób nie bieli twarzy, konsystencja jest bardzo zbita i konkretna - zdecydowanie tak, jak mocno kryjące podkłady marki Dermacol. Zapach mi się bardzo podoba, dość kosmetyczny nie przypomina mi nic konkretnego, ale jest bardzo ładny. 


Nakładając bazę na skórę czuć taką jedwabną i aksamitną konsystencję. To jest bardzo fajne i miłe uczucie, a skóra od razu staje się aksamitnie gładka, jest bardzo wygładzona, naprawdę daje taki delikatny efekt photoshopu jeszcze bez nałożenia makijażu. Sama baza wystarczy, żeby odmienić trochę wygląd tej skóry, co mi się bardzo podoba.
Pod makijaż ta baza to jest sztos. nie wpływa w żaden sposób na produkty makijażowe, nie zapycha, nic się nie roluje, wszystko tutaj fajnie ze sobą współpracuje. Podkład trzyma się jeszcze lepiej twarzy niż normalnie, i trzyma się też dłużej, jest nie do zdarcia. Musze przyznać, że od kiedy używam tej bazy (nawet i na co dzień) z najgorszym moim podkładem ever to makijaż zdaje test maseczki, czytaj nie brudzi się i nie mam odbitego makijażu na maseczkach ochronnych - więc czad!
A jeśli mowa tutaj o tym fluidzie najgorszym moim. Mam taki podkład, który dla mnie jest zupełną pomyłką, ściera się, znika z twarzy, czasem nawet spływa i ogólnie używałam go tylko wtedy, kiedy wiedziałam, że za chwilę będę mogła go zmyć. No i tak raz machnęłam ten podkład na bazę od Dermacol White Magic, i szok! Miałam wrażenie, że nałożyłam na twarz całkiem inny podkład - poważnie. Nie ścierał się, był jakoś taki trwalszy, ładniej wyglądał na buzi - szok, ale na maksa pozytywny!


Więc, dla mnie jest to zdecydowanie najlepsza baza, jaką miałam jak dotąd. Jest co prawda też najdroższa, ale na maksa wydajna. Pisałam o tym, że jedna pompka daje niewiele produktu, ale wcale nie potrzebujemy tej bazy dużo, żeby rozsmarować po całej twarzy. Jak się dobrze i szybko podziała to nawet i jedna pompka wystarczy, chociaż ja czułam niedosyt i wyciskałam sobie jeszcze trochę. 
Ale to jak ta baza odmienia twarz, makijaż i całokształt to ja jestem zachwycona, bo skóra wygląda pięknie, zdrowo, promiennie i fantastycznie. Tym bardziej, że potrafi tak rewelacyjnie odmienić podkład, którego nie znoszę, więc musi być naprawdę świetna! Bardzo polecam ;)


Pierwszy dzień jesieni z FemmeLuxe!

23 września 2020

 


Dzień dobry! Kto się cieszy tak samo, jak i ja na ten fakt, że dziś już zaczyna się kalendarzowa jesień!? Dajcie znać, kto jeszcze jest taką jesieniarą, jak i ja. Uwielbiam, uwielbiam kolorowe liście, uwielbiam ten chłód o poranku, uwielbiam wszystko, co jest związane z jesienią, w tym gorącą herbatę z nalewką i oglądanie telewizji pod kocem. Uwielbiam też dresy, uwielbiam na maksa wygodny strój po domu, legginsy, dresy, bluzy - w tym żyję i tak mi jest zdecydowanie najwygodniej. Więc jak już możecie się domyśleć, będzie dzisiaj jesiennie i głównie dresowo z marką FemmeLuxe. Wiem, że nie każdy przepada za tą marką, więc możecie pominąć wpis ;) Ale i dzisiaj nie będzie jakoś tak kolorowo :).

Femme Luxe | Loungewear Sets


Zacznę od tych, które najmniej mi podeszły, czarny zestaw; Aloranna. Szczerze nie wiem czy jest tutaj cokolwiek, co mi podeszło jakoś bardziej. Materiał jest bardzo cienki, prążkowany, nie jest jakoś fajny czy miły w dotyku, żebym miała wrażenie, że czuję się na maksa przytulnie, kiedy go zakładam. A to jest przecież w jesiennych rzeczach najważniejsze, no nie? Poza tym, bardziej obcisłe golfiki nie są dla mnie, a jakoś na stronie nie widziałam, żeby ta stójka była tak obcisła, więc dla mnie nie bardzo. Poza tym, źle czuję się też w spodniach o prostym kroju, na dodatek z wysokim stanem. Niby na zdjęciach to nie wygląda tak źle, i jak patrzę na te fotałki w lustrze to myślę sobie, że kurde spoko! Ale jakoś rozkminiam, że chyba nie będę za często zakładać.

Femme Luxe | Loungewear Sets


Lecimy dalej! Kolejny zestaw to taki szary, melanżowy - Imana! Tutaj jestem tak w połowie zadowolona. Już jest lepiej jeśli chodzi o materiał. Jest cienki, na tyle, że aż prześwitujący, co prawda aż tak mi to nie przeszkadza, bo w sumie i tak nie zamierzam w nich ani ćwiczyć ani łazić gdzieś dalej. Ale materiał jest fajny, gładki i miły w dotyku, więc tutaj mogę się czuć bardzo przytulnie i milusio, a o to chodzi. Legginsy fajnie opinają, są obcisłe, ale nie za bardzo, nie ściągają się, nie spadają i jest fajnie. Aczkolwiek ta bluza... Co ja myślałam, jak się na to decydowałam? Haha, nie wiem, myślałam, że będę wyglądać w niej super i tak samo będę się czuć, ale coś mi nie wyszło. Rękawy szerokie mi nie przeszkadzają, ale jednak góra jest za krótka i dla mnie dość średnio. Nawet w domu nie czułabym się do końca komfortowo, ale domyślam się, że są osoby, dla których taki zestaw mógłby być na maksa sztosem ;).

Femme Luxe | Lounge Wear


Przechodzimy więc do mojego ulubieńca, czyli zestaw Maria. Może kolor mógłby być lepszym sztosem, chociaż nic w beżach nie mam, a po domu mogę hasać. A na swój sposób ten piaskowy odcień nawet mi się widzi, na pewno jest to turbo jesienny kolor, a o to właśnie chodzi ;). Ale tutaj wszystko mi gra, materia jest bardzo przyjemny i super się w nim siedzi, nie jest za cienki, ale też nie jest za gruby - w sam raz. Dodatkowo spodnie może i są luźne (za luźne) na tyłku, ale są wygodne i fajnie zwężone do kostek. Są wygodne, na maksa i nie mają aż tak wysokiego stanu, żebym musiała je odwijać ;). Poza tym, bluza jest w sam raz. Idealnie długi rękaw, długość też wporzo i mimo że wydaje się, że jest tu jakiś golfik, to bardziej dla mnie jak stójka, nie przeszkadza i nie uciska, więc mój ulubieniec, który na pewno ze mną zostanie ;). Więc w tym na pewno jeszcze mnie zobaczycie nie raz!

Femme Luxe | T-shirts


A jeśli ktoś nie lubi jesieni i tęskni za latem w dalszym ciągu, to na koniec mam dla Was super koszulkę, którą zamówiłam z myślą o mojej siostrze. Koszulka jest bardzo wakacyjna, w fajnym kolorze, z fajnego materiału i wszystko jest fajne. Gdyby nie fakt, że siostra już wiedziała, że ją dostanie to bym się zastanowiła kilka razy, co dalej haha. Ale koszulka jest naprawdę fajna, więc tutaj wyszło im ;). I w sumie nie mam czegoś takiego, że koszulki są podzielone na wakacyjne lub jesienne ;) Te palmy to z chęcią zakładałbym pod jakiś czarny lub szary kardigan ;)


Powiem Wam, że jak ostatnio byłam bardziej zadowolona, tak teraz pół na pół, średnio, więc zimowa kolekcja już mnie raczej nie zainteresuje ;). Macie dość już Femme Luxe? :)


[wpis sponsorowany]

BingoSPA, peeling błotny i maska algowa

19 września 2020


Dzień dobry w sobotę! Co tam, jak tam? Ten czas leci coraz szybciej i ucieka nieubłaganie, aż dziwnie, Ale, ale ja się cieszę, uwielbiam jesień, uwielbiam te chłodne i zimne poranki, że aż czuć mróz. Ale jest fajnie! dawajcie znać, czy też tak to odczuwacie, czy jesteście zadowoleni czy tęsknicie już za latem?
Dzisiaj mam dla Was recenzje kosmetyków marki BingoSpa; peeling oraz maska do twarzy. Więc zapraszam do zapoznania się z moją opinią.


Oba produkty znajdują się w takich samych opakowaniach. Butelki, na opakowaniu znajdziecie bardzo podstawowe i skrócone informacje. Dodatkowo te 'odblaskowe' naklejki odbijają światło tak bardzo, że już w ogóle ciężko cokolwiek się doczytać. Zamknięcie na 'klik' jest nawet solidne, ale nie byłabym pewna, że na bank się gdzieś tam nie otworzy. 
A przechodząc do szczegółów.


BingoSPA, średni peeling błotny do twarzy
z kwasem mlekowym i kwasami AHA

Średni peeling błotny zawiera 10% naturalnego błota z Morza Martwego, 3%mielonych pestek moreli,, łupin z orzechów włoskich i słodkich migdałów i 50%-owe kwasy owocowe. Peeling ma za zadanie usunąć martwy naskórek, oczyszcza i szybciej regeneruje skórę. W przypadku cery tłustej, peeling dodatkowo będzie oczyszczał zatkane pory i je zwężał. Poza tym, peeling zwiększy poziom nawilżenia skóry, zmniejszy przebarwienia, stymuluje syntezę kolagenu, dzięki czemu poprawi się elastyczność, gładkość i wygląd skóry. Skóra po aplikacji peeling będzie oczyszczona, wygładzona, podatna na inne produkty, poprawi się też krążenie.


Skład: Aqua, Maris Limus, Cetearyl Alcohol, Ceteareth-20, Prunus Armeniaca Seed Powder, Juglans Regia Shell Powder, Prunus Amygdalus Dulcis Shell Powder, Cetyl Alcohol, Passiflora Edulis Fruit Extract, Saccharum Officinarum Extract, Citrus Medica Limonum Extract, Ananas Sativus Extract, Vitis Vinifera Extract, Lactic Acid, Citric Acid, DMDM-Hydantoin, Methylparaben, Ethylparaben, Propylparaben, Phenoxyethanol, BHT.

Sposób użycia: peeling należy rozprowadzić na twarzy, szyi, omijając okolice oczu, kulistymi ruchami należy masować skórę, a następnie spłukać wodą. 


Konsystencja tego peelingu jest bardzo gęsta i trochę trzeba się namachać, żeby wycisnąć go z opakowaniach, ale nie jest to niewykonalne oczywiście. Zapach jest bardzo błotny, nie wiem w sumie jak pachnie błoto, ale mam wrażenie, że właśnie tak. Aczkolwiek zapach mi nie przeszkadza, chociaż konsystencja mogłaby być wygodniejsza w aplikowaniu. 
Jeśli chodzi o stosowanie to ja wolę konkretniejsze peelingi, mocniejsze zdzieraki. Tutaj tych drobinek peelingujących nie ma jakoś dużo, a i też nie czuć ich jakoś bardzo na twarzy. Jednak cały masaż wykonuje się fajnie, nie ma też problemów ze zmyciem i nie brudzi jako tako umywalki!
Efekty nawet są. Bałam się, że skoro nie czuję mocy peelingu to i ta skóra nie będzie do końca wypeelingowana. Aczkolwiek, muszę przyznać, że skóra jest gładka, miękka i miła w dotyku. Jest to taki efekt akurat, wystarczający, ale nie spektakularny.
Na szczęście, peeling mnie nie uczulił ani nie zapchał, dlatego jest okej. Nie jest jakiś super, ekstra, bomba. Wolę mocniejsze peelingi, wolę czuć ścieranie martwego naskórka, a tutaj coś mi nie gra, czegoś mi brakuje.



BingoSPA, maska do twarzy
kompleks algowy

Maseczka zawiera kompleks algowy aż z pięciu najaktywniejszych alg oraz kolagen. Ma za zadanie odnowić naskórek, wzmocnić ściany naczyń, aktywizować procesy zachodzące w skórze, poprawić jej koloryt, a także wykazuje działanie antyrodnikowe i nawilżające. Skóra po użyciu będzie zregenerowana, dotleniona, nawilżona, wygładzona i nabierze promiennego wyglądu.


Skład:  Aqua, Glycerin, Fucus Vesiculosus Extract, Laminaria Digitata Extract, Spirulina Maxima Extract, Porphyra Umbilicalis Extract, Ascophyllum Nodosum Extract, Collagen, TEA, Acrylates/ Steareth-20 Methacrylate Copolymer, Acrylates/ C10-30 Acryl Acrylate Crosspolymer, Propylene Glycol, Parfum, Lilial, Linalool, Benzyl Salicylate, Hexyl Cinnamal, Sodium Benzoate, Methylparaben, Ethylparaben, Propylparaben, DMDM-Hydantoin, Phenoxyethanol.

Sposób użycia: należy nałożyć maseczkę na oczyszczoną skórę twarzy omijając okolice oczu, pozostawić na ok. 15 minut po czym zmyć letnią wodą. Najlepiej stosować 2-3 razy w tygodniu.


Maska, ma bardzo fajną, idealnie gęstą konsystencję, nie ma problemów z wydobywaniem jej z opakowania ani z nakładaniem na twarz. Nie przelewa się przez palce, nie spływa z twarzy, tutaj wszystko gra. Zapach jest też przyjemny, nawet delikatny, ale nic konkretnie mi nie przypomina. Aczkolwiek jest całkiem spoko.
Maska nawet szybko zasycha na twarzy, ale nie całkowicie, nie zasusza skóry i nie powoduje żadnego ściągnięcia czy innych nieprzyjemności. A nawet zdarzało się, że trzymałam ją na twarzy dłużej niż 15 minutach głównie dlatego, że a to się zagapiłam albo gadałam przez telefon i tak wyszło. Więc spoko jest to, że nic się nie stanie, jak przeciągniemy ją na skórze.
I teraz działanie. Działanie jest fajne. Skóra jest fajna, miła i gładka w dotyku. Czuć lekkie nawilżenie i odżywienie skóry, wygląda ona tak jaśniej, radośniej. Bardzo mi się podoba. Co prawda nie będzie to moja ulubiona maska, bo są takie które robią więcej, ale ta też jest przyjemna ;). Więc jeśli mam ją akurat pod ręką i jej użyję, to wiem że nie zaszkodzi, a coś tam zawsze pomoże.


Jak widzicie ja do Bingo Spa jako tako nie jestem przekonana. Za samą marką nie przepadam, mimo że zdarzają się świetne produkty (np. do włosów), ale wydaje mi się, że więcej produktów w moim mniemaniu to średniaki z brakiem szans na cuda ;).
Dajcie znać, co Wy myślicie o tej marce! :)


#ślubmarzeń - Pierwsza rocznica ślubu
Czy po ślubie wszystko się zmienia?

16 września 2020


Witajcie! Dzisiaj kolejny wpis z serii #ślubmarzęń, który planowałam wrzucić na koniec tej serii, ale że zdarzyło się tak, że wczoraj była nasza pierwsza rocznica ślubu, postanowiłam trochę zmienić kolejność, bo idealnie czasowo mi się to zgrało, więc why not?!

Na pewno każdy z nas słyszał teksty w stylu:
'Zobaczycie po ślubie.'
'Za parę lat będzie inaczej!'
'Po ślubie wszystko się zmienia!'



Wszystko zależy oczywiście od Waszej sytuacji, są pary które mieszkają ze sobą już parę lat przed ślubem, więc znają to 'życie małżeńskie' wcześniej. Wtedy myślę, że ślub i wesele to jest tylko formalność, obrączka się pojawia, zmienia się nazwisko i żyjemy sobie dalej, jak gdyby nigdy nic.
U nas było tak, że rzeczywiście, tak w 100% zamieszkaliśmy razem dopiero po ślubie, dlatego będę opisywać swoje odczucia z tej perspektywy.

Po ślubie wszystko się zmienia! - Serio?

Serio! Jasne, że się zmienia, nie podporządkujesz swojego dnia tak, żeby wieczorem po przyjeździe ukochanej osoby mieć dla niej czas tylko i wyłącznie. Dochodzą obowiązki, dochodzą takie zwykłe codzienne rzeczy; pranie, sprzątanie, wynoszenie śmieci, zakupy itd, których nie unikniemy. Nie jest tak, że jak tylko kończymy pracę to spędzamy ze sobą czas i nic innego się nie liczy. Jak się mieszka razem i są inne rzeczy do ogarniania, to ktoś to musi zrobić, więc nie możemy sobie pozwolić na olewanie tego dzień w dzień. Poza tym, każdy ma swoje zajawki, rzeczy które lubi robić, każdy ma prawo do relaksu, do odpoczynku, więc chill. Wszystko jest naturalne.
Oczywiście, że nie chodzę codziennie przy mężu w sukience i full makijażu, oczywiście, że częściej zakładam wygodne dresy, chodzę w pidżamie cały dzień i czasem nie maluję się parę dni. Ale, czy to źle, że czuję się na tyle dobrze przy swoim mężu, że nie muszę być zawsze full zrobiona? Ja uważam, że to jest fajne, że czujemy się przy sobie dobrze, naturalnie i nie musimy sztucznie udawać ą, ę 24/7. A jak czasem (ok, robię tak codziennie) rzucę ciuchy w kąt i ogarnę je następnego dnia, to też mi nie jest z tym źle - chill!



Rutyna po ślubie

Jest, ale mi ona nie przeszkadza. Ja lubię moją rutynę, którą mam od dawna i lubię funkcjonować na jej podstawie. Wstaję robię pranie, blog, korepetycje, zmywanie, coś tam ogarnę w domu, poskładam ciuchy itd. Mąż wróci, zjemy obiad, on zrobi trening, ja porobię coś innego i wieczory mamy dla siebie. Ja bardzo lubię takie konkretne zorganizowanie, co jest bardzo związane z rutyną, ale dzięki temu wyrabiam się na czas, wiem co kiedy zrobić i nie olewamy innych obowiązków. I zdarza się sporo takich wieczór po prostu przed TV, ale i to jest potrzebne. Bardzo lubię takie odmóżdżenie się i zresetowanie, czy to już oznacza, że w związek wkradła się rutyna i nic nam się nie chce? No nie.
Najważniejsze to nie zapomnieć o sobie, co jakiś czas się zaskakiwać, co jakiś czas wychodzić. To też nie oznacza, że obowiązki są najważniejsze i nasze przyzwyczajenia, jeśli nagle ktoś nas gdzieś zaprasza albo mamy pomysł, żeby wyjść z chaty to zrezygnujemy bardzo chętnie z tej naszej rutyny i będziemy robić coś innego.  
Staramy się stosować zasadę, że raz w tygodniu idziemy na randkę, wychodzimy na szamę, gramy w planszówki wieczorem, idziemy do kina czy cokolwiek innego. Przed covidem było łatwiej i nie zawsze jest tak, że w każdym tygodniu gdzieś idziemy. Ja też nie lubię się spinać, zdarzają się tygodnie, że wychodzimy 3 razy w tygodniu, czasem nie ma nas co weekend w domu, a czasem nie wychodzimy nigdzie, bo nie - po prostu. Ale taka randka raz w tygodniu jest bardzo przyjemna, mogę się ładniej ubrać, pomalować i nawet cały dzień od rana już się szykuję i myślę o takiej randce, dokładnie tak, jak kiedyś ;)



Czy zmieniło się na gorsze?

Nie, mimo że zdarzają się kłótnie czy dramaty, nie zawsze jesteśmy w stanie wszystko idealnie ustalić i dogadać pewne sprawy w 100%, ale to też jest normalne i nigdy bym nie powiedziała, że z tego powodu zmieniło się cokolwiek na gorsze. Cały czas oboje się zmieniamy i sprawdzamy siebie w wielu różnych sytuacjach. Ja bardzo lubię to, że się poznajemy, że się uczymy siebie i że ostatecznie jesteśmy w stanie pokonać nasze kłótnie i się dogadać - to jest najważniejsze. A każda taka sytuacja pomaga nam, żeby na przyszłość podobnej sytuacji właśnie uniknąć, więc na chillu. Oczywiście to nie znaczy, że codziennie rzucamy talerzami, jest spokojnie!

Co się zmieniło?

Nazwisko, niby już od roku, a ja dalej jak muszę się podpisać na odbiorze paczki zastanawiam się nad nazwiskiem i moje pisanie nazwiska nie jest takie smooth, jak mojego panieńskiego haha. Na początku nie mogłam się ogarnąć i pytałam kurierów czy urzędników jakim nazwiskiem mam się podpisać, żeby nie było potem jakichś problemów - w sumie czasem dalej pytam, jak jeszcze nie mam gdzieś zmienionego nazwiska w dokumentach.
Poza tym, ja w małżeństwie czuję się cudownie, uważam, że posiadanie męża jest naprawdę świetne. I nie chodzi o to, że szafkę skręci, zakupy przyniesie, a czasem mnie wniesie po schodach na barana, ale po prostu, fajnie jest mieć kogoś w domu kogo się kocha i wracać do niego dzień w dzień, czekać na niego i spędzać z nim czas - ja uwielbiam. 
Ale i nie uważam, że tylko małżeństwo jest słuszne i jeśli nie bierzecie ślubu to będzie do dupy, jasne że nie ;). Ja w tym temacie jestem tradycjonalistą i podoba mi się ta idea małżeństwa takiego 100% i jestem szczęśliwa ;)!

Dajcie znać, czy wy braliście ślub, ile minęło od niego? I czy jesteście zadowoleni :) Ciekawi mnie to czy macie podobne odczucia, czy np 10 lat po ślubie już jest całkiem inaczej, dajcie znać! <3


Make Up Revolution, na słodko i ostro z królową róży

12 września 2020

 
Heloł! Co tam, jak tam? Ja jestem  w Zakopanem! Świętujemy pierwszą rocznice ślubu i weszliśmy wczoraj na Rysy, więc duma milion, a jeszcze parę dni przed nami! Wbijajcie na insta: @beautifulduty.pl bo pewnie spamuję wszystkim, co góralskie. Ale dzisiaj mamy dzień na odpoczynek, a ja mam dzień na Meet Beauty! Tak dzisiaj jest Meet Beauty, więc jeśli góry was nie interesują to dzisiaj na instagramie będzie przerwa, bo będziemy nadawać mniej więcej z konferencji ;). Nie wiem jeszcze, jak to będzie wyglądać, więc się okaże.


A dzisiaj będzie dość kolorowo i makijażowo! Rzadko kiedy u mnie się pojawia taka konkretna recenzja jednego produktu do makijażu, ale stwierdziłam, że te paletki to znowu takie produkty, że zasługują na recenzje i wspomnienie o nich. A i walczę z tym cały czas, żeby pojawiało się tutaj więcej makijażowych rzeczy, bo to mnie natchnie i zainspiruje do malowania się bardziej niż w standardowej opcji.
Na spotkaniu blogerek naszych lubelskich Straszydełek już dłuższy czas temu w aukcji charytatywnej wylicytowałam część produktów do makijażu od Make Up Revolution. I tam właśnie były dwie paletki róży, których używam już bardzo długo i bardzo je lubię, i zawsze są moim numerem 1 na jakieś ważniejsze i większe wyjścia.

MAKE UP REVOLUTION


Obie paletki znajdują w opakowaniach mieszczących aż 8 różnych odcieni różu. Opakowanie może i mogłoby być trochę bardziej trwałe i solidne, ale ja za dużo nie wymagam. Nie mam z tym problemu, tym bardziej, że po takim czasie i tylu podróżach jeszcze się nie rozklekotały, więc dla mnie spoko. A muszę powiedzieć, że zabieram je zawsze i wszędzie, jak gdzieś jedziemy, głównie na wesela, więc wiadomo, że takie targane ze sobą mogą się trochę zepsuć. Opakowanie nie ma lusterka, ale ja też tego nie potrzebuję jak coś. 
Świetnie współgrają z różnymi produktami do makijażu, nic się nie ściera, nie zauważyłam, żeby jakoś źle wpływały na moją skórę, nie podrażniają i nie zapychają mojej skóry. Jeśli chodzi o trwałość to rozświeltacze trzymają się bomba. Różu zawsze nakładam trochę więcej, bo wiem, że trochę go zniknie z twarzy i on lubi się trochę ścierać. Więc tutaj też bardzo ważne jest używanie fixera. Z nim nie ma bata, że zniknie całkowicie, ale bez trzeba mieć to na uwadze. Aczkolwiek na weselu, po użyciu fixera nigdy nie miałam potrzeby dokładania kolejnej warstwy różu.
Paletki są pojemności 13g, a paletki są w cenie około 20 zł. A paletka jest turbo wydajna, więc czad. Co przy takiej ilości różnych opcji i wydajności jest super opcją. 

Najpierw na ostro i słodko, czyli:
Make Up Revolution, Blush SUGAR AND SPICE


Ta paletka jest dość stonowaną wersją, bez szaleństw i jest nazwana paletką do konturowania, więc znajdziemy tutaj wszystko; od bronzerów po rozświetlacze. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, różowe, brązowe, pomarańczowe odcienie, no i błysk! Te brązowe odcienie mogą się przydać, jako bronzer. Ja ją uwielbiam, właśnie ze względu na tę różnorodność. Kombinuję jak chcę, jak mi się podoba i jaki mam humor. Mega mi się podoba to, że jak już muszę ograniczyć ilość produktów, t tutaj mam i róże i rozświeltacze, na dodatek w dalszym ciągu przy jednym produkcie mam wybór.


Odcienie róży nie są w żaden sposób nazwane, więc będę posługiwać się numerkami, wybaczcie mi moje swatche, ale po 10 latach blogowania to mój pierwszy raz, ahaha. 
1 - to jest taki wiśniowy róż, najbardziej intensywny z całej 8ki, jest wyrazisty, mocny i bardzo napigmentowany, więc nakładając trzeba uważać, bo może zadziać się różnie
2 - brązowy odcień, jak ktoś lubi może być jako róż, czy jako lekka opalenizna albo do konturowania, dosyć ciepły odcień
3 - to jest dla mnie standardowy róż, zwykły najzwyklejszy, ale zarazem uniwersalny, pasujący do każdej sytuacji i każdemu
4 - kolejny bronzer, ale już lżejszy i jaśniejszy w tonacji, bardziej chłodny
5 - tu mamy taką brzoskwinkę, lekko pomarańczowy odcień, ale nie jest jakiś turbo intensywny
6 - ten odcień jest dla mnie taki typowy 'barbie', na swatchu nie wygląda tak, ale nakładamy na makijaż jest takim różowym, jaki mi się kojarzy z sukienką lalki barbie, taki bardzo cukierkowy i słodki, ale go uwielbiam!
7 - mocne różowe rozświetlenie, pięknie połyskuje, więc można doprawić nim róż
8 - srebrny rozświetlacz, na maksa napigmentowany w dobrym świetle mieni się na taki bardzo lekki jasny różowy

Najczęściej używam 2, 3 no i 6. I uwielbiam to combo! Tak samo te dwa rozświeltacze, potrafią jeszcze bardziej wzmocnić efekt makijażu, a ja lubię piękny blask! Tak samo te bronzery, czasem jak nie mam nic pod ręką to korzystam z tych i też dają fajny efekt ;).

A teraz, przyszedł czas na królową róży, czyli:
Make Up Revolution, BLUSH QUEEN


Ta paletka to już jest niezłe combo. Tutaj wszystko się świeci i na dodatek jest różowe, a odcienie różowego są po prostu boskie! Kolejny mój ulubieniec na większe imprezy okolicznościowe, na dopełnienie makijażu na maksa i wtedy kiedy mogę sobie pozwolić na aż taki błysk. Traktuję je znowu w zależności od nastroju, czasem jako róż, czasem jako rozświeltacz. A czasem dokładam jako drugą warstwę innego różu i rozświetlacza. Ale to już jest konkretne fajne glow. I znowu, każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. 


Od razu mówię, że jakoś te swatche mi nie wyszły, głównie przez to, że wszystkie cienie są na maksa połyskujące i wystarczyło trochę ruszyć ręką i tak odbiły światło, że nic praktycznie nie widać. Ale uwierzcie, że są intensywniejsze niż na zdjęciu!
1 - ten odcień jest taki lekko złoty, pomarańczowy, trochę wpada w brąz, ale jest mega ciekawym odcieniem i taką super mieszanką
2 - ten odcień jest znowu taki różowy w stylu barbie, tyle że bardzo ładnie połyskujący i błyszczący
3 i 4 - to są bardzo podobne odcienie, ja nawet na ręce nie mogłam zauważyć jakiejś większej różnicy, ale 3 jest bardziej różowy, a 4 wpada trochę w brązowe odcienie
5 i 6 - te kolory z kolei są fioletowe, co też mi się na maksa podoba, bo zupełnie coś innego i można uzyskać fajny efekt w makijażu. 5 jest bardziej fioletowa, taka mocniejsza, z kolei 6 to już wpada w róż.
7 - to jest na maksa ciemny różowy, mocny kolor, napigmentowany i widoczny, więc z nim trzeba uważać, żeby nie przesadzić - wiadomo, ale jest szał ciał.
8 - srebrny róż, dosyć delikatny, ale bardzo fajny!


I ot, to są wszystkie róże praktycznie jakie posiadam! Więc nie kupuję, nie potrzebuję, bo i tak obawiam się, że nie zużyję ich za życia. 
Dajcie znać, jakie są Wasze ulubione róże?

Jantar, oczyszczanie skóry głowy z wyciągiem z bursztynu w dwóch wersjach

09 września 2020


Cześć! Jak tam? Mam nadzieję, że wszystko okej standardowo i działamy dalej. Na zewnątrz już jest bardzo jesiennie, Ale mi to nie straszne, bo już jutro ciśniemy do Zakopanego na nasz rocznicowy wyjazd i na maksa się cieszę i jaram! Jeżeli jesteście ciekawi jakie góry będziemy zdobywać i w jakim miejscu się zatrzymamy (a jest wow!) to zapraszam na instagram. I tak! Będę na Meet Beauty zdalnie prosto z Zakopanego, dla mnie ideolo! :)
A dzisiaj mam dla Was recenzję szamponów do włosów od Jantar, które mam już dosyć długo i jest to też już któreś z kolei opakowanie, ale w sumie używam ich tak od czasu do czasu, ale warto o nich napisać Wam parę słów ;)

Marka Jantar jest mi dość bliska ze względu na ich genialną odżywkę/wcierkę do skóry głowy, którą wydaje mi się, ze zdecydowanie każdy zna i nie muszę jej nikomu przedstawiać. To jest produkt, którego każdy używa, jak chcę zacząć zapuszczać włosy i się temu nie dziwię. Jakoś tak, przyjaciółka poleciła mi te szampony, więc się z wielką chęcią skusiłam, bo są tanie, a jak na dodatek mogą fajnie działać to czemu nie. Sprawdziłam!
Szampony oparte są na sprawdzonej, niezmienionej od lat recepturze, są owocem długich tradycji wykorzystywania niezwykłych właściwości bursztynu. I właśnie to on jest głównym składnikiem obu szamponów. Bursztyn ma działanie pielęgnujące, wzmacniające i odżywiające włosy, poza tym, chroni je przed szkodliwym działaniem czynników zewnętrznych.


Jantar, szampon do włosów zniszczonych

Szampon, dzięki zawartości Trichogenu stymuluje wzrost i przedłuża cykl włosa, dzięki witaminom A, E i F pielęgnuje, wzmacnia i odżywia, a dzięki inulinie z cykorii przywraca włosom zdrowy wygląd, ułatwia rozczesywanie. Włosy po użyciu będą zdrowe, mocne, wygładzające, naturalnie chronione i pełne witalności.


Skład: Aqua, Sodium Laureth Sulfate, Cocamide DEA, Cocamidopropyl Betaine, Sodium Chloride, Polyquaternium-7, Panax Ginseng Root Extract, Arginine, Acetyl Tyrosine, Arctium Majus Root Extract, Hydrolyzed Soy Protein, Polyquaternium-11, PEG-12 Dimethicone, Calcium Pantothenate, Zinc Gluconate, Niacinamide, Ornithine HCl, Citrulline, Glucosamine HCl, Biotin Propylene Glycol, Amber Extract, Inulin, Polysorbate 20, PEG-20 Glyceryl Laurate, Tocopherol, Linoleic Acid, Retinyl Palmitate, Methylchloroisothiazolinone, Methylisothiazolinone, DMDM Hydantoin, Citric Acid, Disodium EDTA, Parfum, Limonene.

Sposób użycia: szampon należy nanieść na mokre włosy, wmasować do uzyskania piany, spłukać. Najlepiej stosować z innymi produktami serii Jantar.


Jantar, szampon peelingujący do każdego rodzaju włosów

Dzięki zawartości peelingu enzymatycznego usuwany jest zrogowaciały naskórek, odblokowane są ujścia mieszków włosowych, jednocześnie są nawilżane, a skóra głowy jak i włosy zostają zregenerowane. Dzięki zawartości papainy i kwasów AHA rozluźniana jest spoistość warstwy rogowej naskórka, ułatwiając jego usuwanie podczas mycia, z kolei dzięki mocznikowi włosy i skóra głowy są zmiękczone, nawilżone i wypielęgnowane, a kompleks kationowy zamka łuski włosów, regeneruje i ułatwia rozczesywanie. Włosy i skóra głowy po użyciu mają być oczyszczone, nawilżone, a mieszki włosowe odblokowane.


Skład: Aqua, Sodium Laureth Sulfate, Cocamidopropyl Betaine, Urea, Polysorbate 20, Propylene Glycol, Amber Extract, Papain, Glycerin, Hydrolyzed Ceratonia Siliqua (Carob) Seed Extract, Zea Mays Starch, Polyquaternium-7, Guar Hydroxypropyltrimonium Chloride, Lactic Acid, Glycolic Acid, Citric Acid, Malic Acid, Salicylic Acid, Hydroxypropyl Guar Hydroxypropyltrimonium Chloride, Sodium Chloride, Sodium Carbomer, Carbomer, Benzoic Acid, Chlorphenesin, Potassium Sorbate, Sodium Benzoate, Disodium EDTA, Parfum, Benzyl Salicylate, Citronellol, Hexyl Cinnamal, Butylphenyl Methylpropional.

Sposób użycia: należy nałożyć szampon na mokre włosy i skórę głowa, masować aż do powstania piany, pozostawić na 3 minuty i spłukać. Najlepiej stosować 1-2 razy w tygodniu.



Nie będę się wypowiadać niestety na ich temat oddzielnie, bo ja nie widzę między nimi większej różnicy, więc nie ma co się powtarzać i pisać to samo ;). Ale zaczynając od początku! 

Szampony znajdują się w ciemnych butelkach, przez które widać ile produktu zostało do końca, ale i na opakowaniach mamy naklejki, na których mamy najważniejsze informacje. Mimo że naklejki na maksa odbijają światło (co widać po zdjęciach) to i tak nie ma problemów z doczytaniem się. 
Konsystencja jest zbita, ale nie gęsta. Taka konkretna i fajna, którą spoko nakłada się na skórę głowy. W wersji peelingującej jest dokładnie to samo, nie znajdziecie tam żadnych drobinek złuszczających, ona bazuje na delikatnym, enzymatycznym złuszczaniu. Zapach jest typowy dla tych produktów, całkiem ziołowy, ale nie jest intensywny i nie utrzymuje się na włosach.

Szampony używałam w przeróżnych sytuacjach. Do pierwszego mocniejszego oczyszczania super się sprawdza. Bardzo dobrze doczyszcza skórę głowy, pozbywa się sebum, jak i wszelkich zanieczyszczeń i produktów kosmetycznych. Nie było też problemów, żeby zmył mi z włosów olej, a to jest dla mnie mega ważne przy pierwszym oczyszczaniu, więc klasa. Do drugiego oczyszczania też się fajnie sprawdzał, chociaż ja wtedy wolę używać bardziej pielęgnujących produktów jak już, więc zostaję przy pierwszym oczyszczaniu. Zdarzało się, że stosowałam go solo, bez żadnych dodatkowych wspieraczy i bardzo cieszy mnie to, że nie wysusza włosów i ich nie plącze. 
Jeśli chodzi o tę wersję peelingującą, to w dalszym ciągu nie widzę między nią a zwykłą opcją większych różnic. Szampon odrobinę lepiej doczyszczał włosy i skórę głowy, co jest logiczne ;). Po peelingach zawsze więcej włosów mi wypada i tutaj dzieje się dokładnie to samo, ale bez szaleństw, pewnie dlatego, że nie jest to mechaniczny peeling. Szamponu peelingującego używałam z raz na 2 tygodnie.


Szampony są dobre, ja zawsze do pierwszego oczyszczania używam szamponów od Alterra, więc dla mnie te z Jantar będą fajnym zamiennikiem i odskocznią od tamtych, żeby tak się działo trochę co innego. Tym bardziej, że są tak samo tanie, bardzo wydajne i jestem z nich zadowolona. Pienią się, idealnie doczyszczają włosy, nie robi z nimi nic złego. Poza tym, one bardzo fajnie przedłużają świeżość włosów, nie przetłuszczają i nie obciążają ich dodatkowo, więc czuję, że będzie ich u mnie jeszcze więcej ;). 


Zaskakujący balsam od La Roche Posay, lipikar balsam AP+

06 września 2020

 
Dzień dobry! Jak się macie? Mam nadzieję, że powrót do szkół nie był aż tak tragiczny, jak się wszystkim wydawało i że jakoś dajemy radę przetrwać ;). Ja już jestem na maksa usatysfakcjonowana, bo czuję jesień w powietrzu, liście powoli zmieniają kolory, opadają, rano jest mgła, a ja jestem najszczęśliwszym człowiek na świecie haha. Nie mam pojęcia skąd we mnie to uwielbienie jesieni, ale jest fajnie!
Ale przechodzę do sedna wpisu, dzisiaj mam dla Was recenzję zaskakującego balsamu do ciała, któremu początkowo nie miałam zamiaru poświęcać oddzielnej recenzji, ale jak go kończyłam stwierdziłam, że na to zasługuje ;)

La Roche-Posay
Lipikar balsam AP+
Balsam uzupełniający poziom lipidów


Balsam skutecznie działa przeciw podrażnieniom, zaczerwienieniom i swędzeniu skóry. Idealnie nadaje się dla osób mających problemu z wrażliwą i atopową skórą. Ma za zadanie delikatnie łagodzić suchą skórę oraz zagwarantować odpowiedni poziom nawilżenia. Balsam głęboko i natychmiastowo nawilża, odnawia i wzmacnia warstwę ochronną skóry, przywraca równowagę mikrobiomu, a także uzupełnia poziom brakujących lipidów, które tworzą warstwę ochronną, odbudowuje i chroni barierę skórną.  Ma lekką konsystencję, dzięki czemu balsam szybko się wchłania i jest łatwy w aplikacji, a także nie pozostawia lepkiej warstwy. Już po pierwszym użyciu pozostawia skórę nawilżoną, odżywioną, gładką i miękką. 
*odpowiedni już od pierwszych dni życia noworodków
*stworzony z myślą o najwyższym bezpieczeństwie
*85% badanych nie doświadczyło nawrotu problemów po miesiącu stosowania

Skład: Aqua, Butyrospermum Parkii (Shea) Butter, Glycerin, Dimethicone, Niacinamide,  Paraffinum Liquidum, Cetearyl Alcohol, Brassica Campestris (Rapeseed) Seed Oil, Ammonium Polyacryloyldimethyl Taurate, PEG-100 Stearate, Glyceryl Stearate, PEG-20 Methyl Glucose Sesquistearate, Cera Microcristallina Wax, Paraffin, Sorbitan Tristearate, Dimethiconol, Mannose, Disodium EDTA, Capryloyl Glycine, Vitreoscilla Ferment, Xanthan Gum, Pentaerythrityl Tetra-di-t-butyl Hydroxyhydrocinnamate, Sodium Benzoate.

Sposób użycia: można stosować rano i/lub wieczorem na twarz i ciało /lub tak często, jak wymaga tego skóra. Niewielka ilość preparatu należ nanieść na oczyszczoną i osuszoną skórę ciała, delikatnie wmasować i pozostawić do wchłonięcia. 


Zanim Wam powiem, jak mnie balsam zaskoczył to zaczniemy oczywiście od standardów ;). Balsam znajduje się w tubce, stoi 'na głowie', dzięki czemu łatwo wydobywa się produkt z samego opakowania. Jak coś to balsam początkowo znajduje się w kartonowym opakowaniu, na którym znajdują się najważniejsze informacje. Na samej tubce nic ciekawego nie znajdziecie ani nic po polsku. Zamknięcie jest bardzo solidne, dobrze się zamyka, nie ma też problemu z otwarciem, ale nie ma opcji, żeby gdzieś samo się miało otworzyć. Pod dobre światło zobaczymy przez tubkę zużycie produktu.
Jeśli chodzi o konsystencję to nie powiedziałabym, że jest aż taka lekka, jak opisują ją producent. Dla mnie jest dość gęsta, zbita, a na pewno konkretna, jednak do konsystencji masła jej jeszcze daleko. Zapach jest bardzo średnio wyczuwalny, trzeba się wwąchać, żeby coś poczuć, ale to mi nie przeszkadza.


Od razu powiem, że fajnie mi się go używało. Brałam taką średnią ilość produktu, żeby się cała wysmarować i to było w porządku. Nie za dużo, nie za mało, było okej. I tu się zgodzę, że szybko się wchłaniał, ja go używałam co rano, więc potem mogłam od razu się ubrać bez zwracania uwagi na cokolwiek.. Ale! On pozostawiał na skórze taką powłokę, nie był to tłusty film, który się przyklejał do wszystkiego i aż się odechciewało. Ale odczuwałam to po tym, że jak oparłam np. ręce na stole, to na stole pozostawał ślad. I dało się też zauważyć, że skóra się tak jakby trochę świeciła i był ładny połysk. Ale nie przeszkadzało mi to ;).



Przechodząc do najważniejszego, czyli działania! Początkowo myślałam, że będzie to całkiem spoko balsam, ale bez większych zachwytów. Bo przecież ja lubię lekkie konsystencje, piękny zapach i sekundowy czas wchłaniania. I tak chciałam go zużyć, bo leżał i leżał, a nie chciałam go wyrzucać, a i nie miałam komu dać, więc tak używałam i był ok. Skóra była ładnie nawilżona, odżywiona, nie zauważyłam nic złego, co by się mogło dziać ze skórą. Jakiekolwiek suchości od razu były zażegnane i klasa!
Zaczęłam się nim zachwycać, kiedy spaliłam się na słońcu, piekła mnie skóra, a ja wiedziałam, że będzie mnie czekać dramat, bo mnie opalenizna nie lubi; zawsze schodzi mi skóra i cierpię przez tydzień. Posmarowałam się na początku produktem przeznaczonym do skóry po opalaniu, ale szybko przeszłam na ten balsam. I może nie było cudownego uczucia chłodzenia i pięknego zapachu, ale zaczerwienienie zniknęło w moment. Skóra lekko mi się połuszczyła i tyle! Opalenizna została, nic nie zniknęło, a ja wow szok - cieszę się moją mała wielką opalenizną! I dla mnie to jest super.


Balsam jest przeznaczony do bardzo konkretnej i wymagającej skóry - ja takiej nie mam. Aczkolwiek skoro świetnie poradził sobie z moją opalenizną, to na pewno poradzi sobie z atopową i turbo wrażliwą skórą. Ja jestem nim zachwycona. Wiadomo super by było, gdyby pachniał fiołkami, ale ja jestem zadowolona, bardzo! I bardzo pozytywnie się zaskoczyłam, kiedy ogarnęłam, że opalenizna mi się utrzymuje, a to tylko i wyłącznie zasługa tego balsamu od La Roche-Posay ;) 

Kenia | 10-godzinny lot do Kenii, LOT

03 września 2020



Halo, halo! Obiecuję, że to już jeden z ostatnich wpisów dotyczących wakacji! Nie wiem czy Was to powinno cieszyć, czy też nie, ale już się wypisałam na temat Kenii. Chociaż jakby jeszcze coś Was ciekawiło to oczywiście dawajcie znać! Ja wiem, że wakacje się skończyły, ale my właśnie niedługo jedziemy na nasz mini urlop, więc w sumie tym wpisem od nowa wbijam się w lekko 'wakacyjny' vibe :). 
Ale wracając jeszcze do Kenii. 10 godzinny lot bardzo mnie przerażał pod wieloma względami. Przed Kenią samolotem leciałam tylko raz do Anglii i oczywiście z powrotem, jako że był to mój pierwszy lot to w sumie byłam tak podekscytowana, że czas mi minął bardzo szybko, a i dowalił się do mnie jakiś typ, który mnie zagadywał cały lot. Zresztą nie ma co porównywać 3-4 godzin w samolocie, do około 9. Wcześniej podróżowałam głównie autem, ewentualnie autokarem, co czasem trwało nawet do dwóch dni w samej podróży. Ale to i tak całkiem co innego. A mnie 8-10 godzinny lot naprawdę przerażał. Mimo że już teraz mogę Wam powiedzieć, że ogólnie w samym samolocie czułam się cały czas jak w zwykłym autokarze, bujało i telepało idento, więc jakby się zamknęło oczy można by było się pomylić.


Długi lot z LOTem
Muszę przyznać, że linie lotnicze LOT nawet o nas dbały w trakcie tego lotu. Na każdym siedzeniu czekał cienki kocyk i poduszka, które mi się na maksa przydały. Poza tym, dostaliśmy też słuchawki do korzystania z tabletów przyczepionych do siedzeń z przodu. Mieliśmy też chyba dwa posiłki, przed każdym dostaliśmy chusteczki antybakteryjne, żeby oczyścić ręce, więc spoko. Jeśli chodzi o jedzenie to było bardzo słabo. Ja wiem, ja nie wymagam, że tysiące kilometrów nad ziemią dostanę danie rodem z restauracji z gwiazdką Michellin, ale tego wolałabym po prostu wcale nie jeść. W obie strony czułam się po prostu źle i czułam, że to jedzenie siedzi mi na żołądku. Aczkolwiek, jak człowiek jest głodny to się domyślam, że coś tam zje mimo wszystko, ale nie warto. Poza tym, co jakiś czas chodziła stewardessa z wodą za darmo, więc można było się napić - milusio.

I tak mieliśmy to szczęście, że lecieliśmy w miarę dobrych godzinach, w pierwszą stronę wylatywaliśmy wieczorem z Polski, więc w Kenii byliśmy z samego rana. Z kolei w drodze powrotnej, byliśmy w Polsce na około 13/14, więc mimo wszystko nie mieliśmy aż tak problemów jeśli chodzi o jedzenie i pozostałe rzeczy. W drodze do Kenii przespałam prawie całą noc, nie było to łatwe, ale w miarę się wyspałam.

Toaleta!
Czy tylko mnie ten punkt przerażał najbardziej przed lotem? Błagam powiedzcie, że nie haha. Pamiętam, jak kilka dni przed lotem każdemu przeżywałam, że przecież jak ja pójdę do toalety w samolocie, że to takie straszne i naprawdę mnie to stresowało. Poszłam praktycznie od razu, jak tylko mogłam, stwierdziłam, ze przecież i tak nie wytrzymam cały lot, a ja wolę od razu się przekonać i mieć to za sobą. I jeśli ktokolwiek z Was ma takie same obawy, co ja to nie ma czego (wow) haha. Toaleta, jak toaleta, zdecydowanie lepsza niż w toitoiu. Nie miałam sytuacji, żeby mną telepało jakoś bardzo czy rzucało, tak o normalnie. Nawet spuszczana woda nie przeraża aż tak bardzo jak myślałam. Co prawda było tam ciasno, ale do przeżycia ;).

Nieprzyjemne sytuacje
Na szczęście uniknęliśmy turbulencji, awaryjnego lądowania i całej reszty. Nie wiem, czy bym z samego stresu nie padła na zawał, ale ogólnie bez problemów dolecieliśmy i wróciliśmy. A jedna dziewczyna w samolocie opowiadała, że jak lecieli ostatnio gdzieś tam, to w pewnym momencie siadło chyba zasilanie w samolocie, nic nie działało, światło zgasło i tak przez 15 minut. Ale w dalszym ciągu, żadnej większej awarii nie mieli. 



Lotnisko w Kenii
My lądowaliśmy na lotnisku w Mombasie i powiem Wam, że dla mnie to był szok, jak wylądowaliśmy. Ogólnie, turbo otwarta przestrzeń, wyglądało to jak jakaś hala, wcale mi to lotniska nie przypominało. Turbo gorąco, duszno, więc ściany nawet nie dosięgały dachu żeby był przewie. Na wejściu zobaczyłam jakiegoś ogromnego owada, który mnie przeraził, ale przeszliśmy dalej. Wszystkie torby, torebki, walizki były skanowane przed wyjściem z lotniska. Wyglądało to tak, że na środku stały 3-4 skanery z taśmą, na którą kładło się swoje rzeczy i ochrona pilnowała, żeby każda torba przez to przeszła. Po wyjściu od razu udaliśmy się do osoby z biura podróży, do autokaru i do hotelu.
Jak już odlatywaliśmy do Polski, to znowu na wejściu trzeba było puścić przez skaner swoje walizki i torby. Potem było przejście przez kontrolę na lotnisku i już się było w strefie bezcłowej. Przed wejściem do swojego gatu była znowu, kolejna kontrola, sprawdzanie wszystkiego itd. Co ciekawe, tam już nie było toalety (!), można było wrócić się do bezcłowej, ale znowu trzeba by było stać w kolejce do kontroli, a kolejka była już ogromna, więc czasowo byłaby masakra. Jak czekaliśmy na samolot przy naszym gate, mieliśmy rozrywkę w postaci małp, które po prostu siedziały tak jak widzicie na zdjęciach i liczyły na jakąś szamę od ludzi - czad. 
*A jak sobie powiększycie zdjęcie wyżej, to zobaczycie, że ta druga małpka trzyma dzidzię.





Poza tym, sam lot, tyle czasu i nieważne, czy nocą czy w dzień, zawsze jest ta jedna kmina, co tu robić i czym się zająć. Na szczęście jest dosyć sporo rzeczy, które możecie robić w samolocie:

  • oglądanie filmów
Każde miejsce było wyposażone w tablet, który czasem działał lepiej lub gorzej, coś się zacinało, ale jednak dało się oglądać filmy. A tych filmów jest naprawdę sporo, trochę starych, trochę kultowych, były też nowsze filmy, których ja wcześniej nie widziałam. Są też seriale, jak i filmy mniej lub bardziej dokumentalne. Na pewno będziecie mieć co oglądać, więc to nie będzie za duży problem żeby coś znaleźć. Tym bardziej jeśli uwielbiacie filmy to jest to świetna okazja do tego, żeby nadrobić zaległości :)  Dzięki czemu obejrzałam najnowszego Króla Lwa.
*jest też możliwość podłączenia swojego pendrive, ale ja jakoś nie ufam takim miejscom.

  • gry!
Akurat do gier nie trzeba mnie przekonywać i jak znudziły mi się filmy to głównie siedziałam i grałam. Nie pamiętam w co dokładnie, ale jak się wkręciłam to naprawdę czas uciekał i uciekał, a ja grałam non stop. I to jest super, nie dość, że można zająć czymś głowę, odmóżdżyć się (co dla osób, które boją się latać, jest super opcją), a najważniejsze, że czas ucieka wtedy turbo szybko.

  • książki
Nie mam w zwyczaju, żeby siedzieć i czytać sobie wieczorami na kanapie, ale uwielbiam wykorzystywać właśnie takie momenty na czytanie, kiedy i tak nie mam nic innego do robienia. Więc czytałam prawie całą drogę powrotną książkę o Przyjaciołach. I aż żałuje, że nie wzięłam więcej książek to bym przeczytała na pewno więcej pozycji ;).

  • nasze hobby
Każdy z nas ma jakąś zajawkę, na którą musimy poświęcać czasem więcej czasu. Dla mnie to jest zdecydowanie blog, dzięki któremu mam zawsze co robić, więc żadna kwarantanna ani lot nie były mi straszne. Miałam czas, żeby zaplanować sobie wpisy, zrobić zarys niektórych postów, co mi potem bardzo pomaga i ułatwia pracę.



Dajcie znać, ile trwałą Wasza najdłuższa podróż ever i co robiliście w tym czasie! I czy tez tak jak ja rozkminialiście toalety w samolocie? haha